Już wiele lat temu Kościół powinien jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, gdzie znajduje się granica pomiędzy wiarą a nauką. Hierarchowie wolą jednak zamykać oczy i czekać, licząc na to, że nauka przestanie się rozwijać i przegra sama ze sobą. Coraz wyraźniej widzimy, że wkrótce doprowadzi to do spektakularnego zderzenia, w którym religia znajdzie się na straconej pozycji.
Nie musimy mówić o wierze na płaszczyźnie globalnej, wystarczy rozejrzeć się wokół. Na początku lipca Polskę odwiedził John Bashobora – kapłan, który zdobył sławę dzięki uzdrawianiu chorych oraz wskrzeszaniu zmarłych. Nie było to wydarzenie zorganizowane wbrew głównemu nurtowi Kościoła, wręcz przeciwnie, jednym z inicjatorów był warszawski biskup Henryk Hoser, który z wykształcenia jest… lekarzem.
Cuda dokonywane przez Bashoborę nie zdziwiły Johna Godsona, który w „Kropce nad i” zapewnił, że wierzy we wskrzeszania i może to udowodnić, wysyłając kilka filmów. Wywołało to sprzeciw Jana Hartmana, który napisał, że przeciera oczy ze zdumienia, słysząc, że polityk umiarkowanej partii z pełną powagą opowiada o nadprzyrodzonych zjawiskach. Po kilku dniach obaj spotkali się w TVN 24. Filozofowi nie udało się przekonać Godsona do zmiany zdania, usłyszał za to stanowczą deklarację, że poseł nie wierzy w teorię ewolucji.
Wiele razy słyszeliśmy, że chrześcijaństwo od dwóch tysięcy lat żyje w zgodzie z nauką. To nieprawda. Naukę w obecnej formie znamy znacznie krócej – w niektórych dziedzinach zaledwie kilkadziesiąt lat (np. seksuologia), w innych niewiele dłużej, najwyżej dwa stulecia. Hipokrates, ojciec medycyny, po prostu zarysował pewne ramy, które pomogły w rozwoju tej dziedziny; wystarczy przypomnieć, że inny z ojców – tym razem medycyny współczesnej – jeszcze w szesnastym wieku przekonywał, że kolor i kształt substancji ma związek z jej działaniem, przez co choroby krwi najlepiej leczyć czerwony sokiem winogron, czym zresztą zainteresował lekarzy Zygmunta Starego.
John Bashobora najprawdopodobniej znalazłby wspólny język z Hipokratesem i Paracelsusem. Obaj żyli bowiem w czasach, w których medycyna była rozumiana jako pogląd – czasami, ze współczesnej perspektywy, słuszny (Hipokrates jako pierwszy stwierdził, że padaczki nie wywołują siły nadprzyrodzone), a czasami zupełnie absurdalny (tu znów możemy przypomnieć o płucnikach, które miały leczyć płuca tylko dlatego, że mają podobny kształt). Współczesna nauka nie funkcjonuje już tak jednak od wielu lat, od blisko dwóch stuleci żyjemy w czasach evidence-based medicine, czyli medycyny opartej na faktach.
Tych faktów do tej pory stwierdzono wiele, chociażby takie, że demony nie wywołują chorób, homoseksualizm nie jest chorobą, a człowieka po śmierci nie można wskrzesić. Jeśli kościelni hierarchowie uważają się za godnych przeciwników naukowców, to powinni rywalizować właśnie z tą medycyną, którą znamy od dwustu lat: opartą na faktach, przedstawiającą konkretne rezultaty swoich badań, które każdy z nas może zweryfikować podczas wizyty u lekarza. Zapewniania o dwóch tysiącleciach lat pokojowego dialogu są frazesami, które nie mają żadnego znaczenia w kontekście nauki takiej, jaką znamy w XXI wieku.
Czy to oznacza, że rozwój nauki sprawił, że religia straciła sens? Nie. Można religijność ograniczyć wyłącznie do aspektu intymnego (co na wielu poziomach postuluje obecny papież), można też pójść drogą amerykańskich ewangelików, którzy od wielu lat lansują teorię inteligentnego projektu. Metoda, którą od wielu lat wybiera Kościół – próba polemiki z faktami – jest skazana na porażkę. Jeśli społeczeństwo będzie miało do wyboru z jednej strony leki, które przynoszą konkretne rezultaty, a z drugiej – modlitwy, wskrzeszenia i egzorcyzmy, to na pewno stanie po stronie nauki.
John Godson bez chwili zawahania stwierdza, że nie wierzy w ewolucję i wszyscy niemal natychmiast przechodzimy nad tym do porządku dziennego. Nie powinniśmy tego bagatelizować, ponieważ problem jest poważniejszy – ewolucja nie jest (a przynamniej nie powinna) być przedmiotem wiary lub jej braku. Nauka stworzyła podstawy świata, w którym żyjemy. Nie wierząc w jej osiągnięcia, podważamy otaczający nas ład społeczny. Brak wiary w to, co odkryli biolodzy i lekarze może kosztować życie tysięcy ludzi. Jeśli ktoś w ruchliwym miejscu zwątpiłby w tezę, że nitrogliceryna jest substancją wybuchową, to sceptyczny stosunek do osiągnięć chemików także okazałby się tragiczny w skutkach.
Wolałbym, żeby John Godson, jako parlamentarzysta, był lojalny wobec racjonalnego, przyziemnego świata, w ramach którego funkcjonuje nasze państwo. Swoją wiarę we wskrzeszenia i brak wiary w ewolucję może zostawić na kolejne spotkanie z Johnem Bashoborą – okazję będzie miał już za miesiąc, gdy ugandyjski charyzmatyk po raz kolejny odwiedzi nasz kraj.
Dawniej nauka była tylko jedną, obok religii, z dróg, dzięki którym mogliśmy zrozumieć rzeczywistość. Walkę o pierwszeństwo wygrała ostatecznie w XIX wieku, gdy metody stosowane przez naukowców zaczęły przynosić wymierne i przewidywalne efekty, w przeciwieństwie do – nie zawsze skutecznych – modlitw. Właśnie dlatego w naszym kodeksie karnym nie znajdziemy paragrafu, który usprawiedliwia nasze przestępstwa, jeśli zostaliśmy opętani przez szatana, a polskie szpitale, po nieudanej reanimacji, nie próbują wskrzeszać zmarłych.
Jeśli religia nie zakończy bezsensownej rywalizacji, to bez wątpienia przegra. Każdy z nas tysiące razy w swoim życiu zaufał osiągnięciom nauki. Jeśli chcemy funkcjonować, to po prostu musimy wierzyć w grawitację, nawet jeśli – tak jak niektórzy członkowie satyrycznego Kościoła Latającego Potwora Spaghetti – uważamy, że obiekty w kierunku ziemi przyciąga jakaś tajemnicza istota.