Przy okazji każdego protestu górników pojawi się publicysta, który błyśnie bon motem o potrzebie pojawienia się „polskiej Żelaznej Damy”. Najprawdopodobniej ten sam publicysta, gdy przyjdzie mu skomentować brutalne morderstwo albo gwałt, sięgnie po kolejny idiotyczny frazes, tym razem o tym, jak dobrze byłoby mieć „polskiego Giulianiego”. Wystarczy wpisać te hasła do wyszukiwarki internetowej, w ostatnich tygodniach rekordy popularności biło zwłaszcza pierwsze z nich.
Te analogie być może brzmią efektownie, ale są głęboko bezsensowne. Nawet nie dlatego, że Polacy są w ocenie dokonań Margaret Thatcher znacznie bardziej bezkrytyczni niż jej rodacy. Brytyjscy eksperci często podkreślają, że jej reforma górnictwa okazała się nieskuteczna i nie wytrzymała zmiany cen na światowych rynkach, które nastąpiły pod koniec lat osiemdziesiątych. Mark Knopfler o bitwie w Orgreave, podczas której brytyjska policja brutalnie stłumiła protesty górników, pisał, że „tej nocy nawet królowa była w szoku”. Decyzje Thatcher kosztowały życie pięć osób, ponad tysiąc demonstrantów zostało aresztowanych – coś mi mówi, że ci sami rozdygotani emocjonalnie publicyści, którzy z taką tęsknotą wypatrują Margaret Thatcher jako pierwsi pisaliby wówczas, że demokratyczna władza masakruje niewinnych górników, tak jak Jaruzelski z Kiszczakiem. Środki, które obrał Giuliani wzbudzają podobne kontrowersje, jednak ocena efektów jest bardziej pozytywna – Nowy Jork po jego rządach rzeczywiście stał się znacznie bezpieczniejszym miastem.
O głupocie porównań do Thatcher czy Giulianiego nie przeważa to, że wcale nie były to postacie jednoznaczne. To naturalne, czas sprzyja mitologizowaniu, a legendy lubią żyć własnym życiem – szwarccharaktery stają się zepsute do szpiku kości, a dobrzy bohaterowie pozbawieni jakichkolwiek wad. Problem polega na tym, że publicyści naiwnie żądają powtórki historii w skali 1:1, oczekują, że nadwiślańska Żelazna Dama bezlitośnie stłumi górnicze protesty, a warszawski „Rudy” wyruszy na krucjatę przeciwko gwałcicielom i mordercom. Wprawdzie powiedzenie głosi, że historia lubi się powtarzać, ale w Polsce nie jest to możliwe.
Margaret Thatcher walczyła ze związkami zawodowymi, które w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych były w Wielkiej Brytanii główną osią konfliktu politycznego. Specyficzny system finansowy sprawił, że kraj podzielił się na pół: jedni do związków należeli, drudzy ich nienawidzili. To były emocje, które przez wiele lat rozgrzewały Brytyjczyków do czerwoności. Gdy do władzy dochodził Rudolph Giuliani rocznie mordowano dwa i pół tysiąca osób (!), a gwałconych było ponad pięć tysięcy kobiet. Dla porównania obecnie w – ponad dwa razy większej niż Nowy Jork – Polsce dochodzi do mniej więcej pięciuset morderstw i niespełna półtora tysiąca gwałtów.
Jednym słowem – Thatcher i Giuliani musieli radzić sobie z prawdziwymi problemami, ich działania były odpowiedzią na najważniejsze potrzeby wyborców. Analogiczne problemy w Polsce mają marginalne znaczenie. Reakcja na protesty górników ogranicza się do tego, że mąż, podczas oglądania „Faktów”, ponarzeka na ich trzynastą pensję, a żona doda „ale to naprawdę ciężka praca!”. O bezpieczeństwie szkoda nawet pisać, ponieważ żyjemy w kraju, który pod tym względem należy do absolutnej światowej czołówki.
Oczekiwanie, że symbolem naszej polityki stanie się przywódca, który rozprawi się z górnikami albo bezlitosny szeryf, który zlikwiduje przestępczość jest absurdalne, ponieważ to nie są najbardziej palące potrzeby Polaków. Oczywiście, nie oznacza to, że nie możemy mieć własnej legendy politycznej, ukształtowanej na wzór Thatcher czy Giulianiego. Wystarczy spojrzeć na polskie drogi, żeby uświadomić sobie, że istnieje u nas przestrzeń na potężny projekt polityczny, który mógłby uratować życie tysiącom osób, a politykowi, firmującemu go swoim nazwiskiem, zapewnić nieśmiertelność na kartach historii.
W 2013 roku w wypadkach drogowych w Polsce zginęło 3,3 tysiąca osób. Gdyby nasze bezpieczeństwo było na poziomie Holandii albo Danii, liczba ofiar oscylowałby wokół tysiąca. Porównanie tabeli z ostatnich piętnastu lat pokazuje, że nie udało nam się w tym czasie uratować mniej więcej pięćdziesięciu tysięcy osób. To całkiem sporo miasto – Skierniewice, Racibórz albo Ostrołęka. Pięćdziesiąt tysięcy osób, które wciąż by żyły, jeśli nasi politycy byliby tak samo skuteczni, jak ci z Kopenhagi czy Amsterdamu.
Gdyby w tym czasie trwała wojna, która pochłonęłaby tyle samo ofiar, wszyscy wylibyśmy z oburzenia i żądali natychmiastowego pokoju. A na ofiary na polskich drogach reagujemy niemrawo, tak jakby nie mogło być inaczej. Amerykanie do ofiar 11 września czasami doliczają tych, którzy zginęli na drogach, ponieważ, ze względu na ograniczony ruch powietrzny, musieli przesiąść się do samochodów. Być może to także najpotworniejsza zbrodnia komunizmu: wytworzenie nędznej mentalności, która w krajach Bloku Wschodniego kosztowała życie kilku milionów osób.
Dopiero niedawno coś drgnęło – posłowie przegłosowali pierwszą od wielu lat podwyżkę mandatów i zaostrzyli przepisy dotyczące ruchu drogowego. To jednak nie wystarczy – potrzebujemy polityka, który weźmie pełną odpowiedzialność za ograniczenie liczby bezsensownych śmierci na naszych drogach. To cel, który powinien uświęcić wszystkie środki – każdą cenę oraz nawet najbardziej ekstremalne decyzje. Jeżeli naprawdę nie ma innego wyjścia, postawmy co kilometr policjanta i odbierzmy prawo jazdy połowie kierowców.
Ci, którzy tak ochoczo bredzą o polskiej Thatcher albo Giulianim nie zauważyli najwyraźniej, że nie żyjemy w postkolonialnym imperium ani jednej z największych metropolii świata, że w polskich kopalniach pracuje nie półtora miliona, lecz zaledwie sto tysięcy górników, a nasz kraj nie jest kulturowym tyglem, który przyciąga imigrantów z całego świata. Inne jest niemal wszystko: czas, miejsce i okoliczności. Wybitnych polityków poznaje się po tym, że potrafią precyzyjnie rozpoznać problem, a później go rozwiązać za pomocą właściwych środków. W Polsce przepustka do politycznej wielkości leży, całkiem dosłownie, na ulicach.
Twitter: @jwmrad